Kino amerykańskie w latach 70. zwalnia tempo. Z butnego, nonszalanckiego i prowokującego przechodzi w stan permanentnego lęku – wszystko, co złe, pulsuje pod powierzchnią w rytm spokojnej muzyki. Gdyby porównać czołowe dzieło kontestacji, „Bonnie i Clyde” Arthura Penna z „McCabe i pani Miller” Roberta Altmana okaże się, że choć filmy dzieli jedynie skromny okres 4 lat, to dla kina była to wtedy cała wieczność.
Nie bez powodu pojawia się tutaj buntowniczy film gangsterski o parze zakochanych w sobie outsiderów-partyzantów. W „McCabe i pani Miller” hazardzista (Warren Beatty) i prostytutka (Julie Christie) prowadzą razem biznes w małym miasteczku na Zachodzie. Im lepiej im się wiedzie, tym mniej podoba się to korporacji, która zarządza większością lokalnych działalności.
Nieokrzesani McCabe i pani Miller wyglądają jak Bonnie i Clyde 20 lat później – nie mają w sobie młodzieńczego szyku, nie tracą czasu na kreowanie pozorów, siorbią, piją litry alkoholu lub palą opium. Choć wszystko wokół – włącznie z pogodą – daje im znać, że poniosą klęskę, to niezgoda na funkcjonowanie w obrębie systemu pozostaje naczelną wartością, którą kierują się w życiu. Nawet za cenę nieustającego bólu.
Altman odżegnuje się od wszystkiego, co znamy z klasycznych westernów – wartkiej akcji, prażącego słońca, a nawet kowbojskiego look’u – realizując jednocześnie jedno z najwybitniejszych dzieł gatunku.
komentarze
dodaj komentarz